czwartek, 15 grudnia 2016

Poligraficzna pamiątka ślubna.

Cóż lepiej pozwoli przechować miłe wspomnienia niż zdjęcie? Zamrożony w czasie moment, drogi naszemu sercu, wspomoże ułomną pamięć, ponownie wywoła uśmiech i pozwoli ponownie przeżyć tę chwilę. Cyfrowo przechowywane zdjęcia, nie mają takiej mocy jak fizyczny album. Jego namacalność dodaje pewnego poczucia tego, że tak faktycznie było.
Na początku września sami doświadczyliśmy wydarzenia, które na zawsze chwielibyśmy zachować jak najbardziej świeże w naszej pamięci – nasz ślub. Od jakiegoś czasu zastanawialiśmy się nad tym, w jaki sposób przechować wspomnienia o tak szczególnym wydarzeniu. Zdecydowaliśmy się na fotoksiążkę. Zbiegiem okoliczności firma „Saal” – zajmująca się właśnie takimi publikacjami – zwróciła się od nas z prośbą o napisanie recenzji dając nam jednocześnie możliwość stworzenia repozytoriom dla naszej uroczystości. Bardzo zainteresowani chcąc uwiecznić nasze chwile z chęcią przyjęliśmy propozycję. Zwłaszcza, że mieliśmy szczęście trafić na cudownego fotografa z powołania. Nie tylko mającego niesamowity talent i wyczucie estetyki, ale też fantastycznego profesjonalistę. Zdjęcia Roberta Deski zobaczycie w albumie. Można powiedzieć, że jednak ślub był już dość dawno, a propozycja od firmy Saal jeszcze dawniej, album przygotowaliśmy dopiero teraz. Większość par pewnie robi to zaraz po otrzymaniu zdjęć od fotografa, jednak my niestety nie należeliśmy do grona szczęśliwców, mimo że zdjęcia za ślubu dostaliśmy zaskakująco szybko. Na szczęście konsultant z firmy Saal okazał się być bardzo cierpliwy i wyrozumiały dla nas za co serdecznie dziękujemy. Gdyby nie deficyt czasu, fotoksiążka trafiłaby do nas pewnie jeszcze we wrześniu... ale tak przynajmniej mamy prezent na gwiazdkę i z pewnością powielimy go dla najbliższych! Wracając do terminowości – byliśmy w szoku! Sam album dotarł do nas już w dwa dni od wysłania plików! Piękne nasycenie kolorów zdjęć Roberta nas zachwyciły. To zupełnie co innego niż oglądanie zdjęć na ekranie komputera, telewizora czy komórki... Ale wróćmy do recenzji...
Naszą przygodę z fotoksiążką rozpoczynamy, oczywiście, od chęci jej stworzenia i posiadanych już zdjęć. Następnym krokiem jest dostarczenie fotografii, w pożądanej przez nas kolejności, formacie i rozmiarze do drukarni. Jeżeli korzystamy z usług firmy „Saal”, możemy to zrobić bez ruszania się sprzed ekranu naszego komputera, przy pomocy aplikacji pobieranej ze strony producenta (www.saal-digital.pl). Aplikacja jest niewielka i nieinwazyjna, nie próbuje nam instalować innych rzeczy niż sam program.
Po uruchomieniu aplikacji ukazuje się menu wyboru interesującego nas produktu. Nas interesowała wyłącznie fotoksiążka, jednak oferta jest dużo szersza obejmując zwykłe odbitki, obrazy – od formatu 10 x 15 cm do B1, na różnych podłożach takich jak płótno, pleksi czy dibond – kartki okolicznościowe, fotogadżety, kalendarze oraz produkty biznesowe. W tym miejscu jesteśmy również informowanie o wszelkiego rodzaju promocjach.
Przechodzimy do wyboru naszej fotoksiążki. Ponownie mamy kilka opcji do wyboru, standardową fotoksiązkę, „Ekstra grubą”, z miękką okładką, fotozeszyt bindowany na grzbiecie spiralą i opakowanie prezentowe. My wybraliśmy standardową książkę.
Czas na wybór formatu całej publikacji. Ponownie producent daje nam do wyboru kilka opcji tak formatu, od 15 x 21 cm do A3, jak i orientacji. My wybraliśmy opcję A4 landscape (poziomo).
Jesteśmy coraz bliżej projektowania naszej książki. Jeszcze tylko pozostaje nam kilka wyborów. Na pierwszy ogień idzie rodzaj okładki. Jest do wyboru pięć rodzajów błyszczącej oraz cztery matowej. Oczywiście każdy wybór poza standardową bielą, np. ekoskóra, wiąże się z dodatkowym kosztem. Musimy pojąć decyzję czy okładka ma być watowana, będąc w ten sposób bardziej „puchata”, czy zwykła, twarda. Następnie wybieramy pokrycie wewnętrznych stron, pomiędzy matowym, a droższym błyszczącym. Nasze wrażenia jeśli chodzi o efekty tej decyzji opiszę w dalszej części. Jeszcze tylko wybieramy czy chcemy umieścić na produkcie kod kreskowy czy nie oraz wstępnie ilość stron, w przypadku standardowej fotoksiążki jest to maksymalnie 120. Dodatkowo możemy sobie zażyczyć opakowanie prezentowe. Być może z opisu wygląda jakby ten proces zajmował dużo czasu, ale proszę wierzyć, tak nie jest. Ta faza zajmuje około 3 minut!
Producent umożliwia nam własnoręczne zaprojektowanie układu zdjęć w książce lub też wybór z kilku przygotowanych już wzorców. Każdy z nich jest oczywiście w pełni modyfikowalny. Samo projektowanie jest proste i intuicyjne, nie trzeba być ekspertem od Photoshopa i nawet osoba mająca problemy z Paint była w stanie sprawnie go obsłużyć. Program pozwala nam samodzielnie dostosować ilość zdjęć na stronie, ich położenie i rozmiar. Możliwe jest też dodanie ramek, tła czy innych ozdobników, nawet z zewnętrznych plików. Jeśli natomiast okazało się, że wybraliśmy za małą ilość stron, zawsze możemy dodać ich więcej podczas edycji. Jeśli chcemy by zdjęcie zajmowało więcej niż jedną stronę? Też nie ma problemu i nie trzeba się martwić, że zdjęcie będzie „przecięte” na zgięciu. Składka stanowi całość i takie dwustronicowe zdjęcia wyglądają bardzo ładnie. Zanim wyślemy nasz produkt do drukarni, możemy eksportować zawartość do pliku *.pdf, aby obejrzeć jak to będzie faktycznie wyglądało. Plik jest oczywiście oznaczony znakiem wodnym Producenta.
Po zakończonej edycji, dodajemy produkt do koszyka, płacimy i czekamy na kuriera. My czekaliśmy 2 dni, co biorąc pod uwagę, że paczka przyszła z Niemiec, było naprawdę błyskawiczne! Fotoksiążka spełniła wszelkie nasze oczekiwania. Jakość wydruku bardzo dobra, na papierze fotograficznym. Okładka jest twarda, wykonana z 80 mm tektury, oklejonej papierem fotograficznym, zapewnia to jej dużą wytrzymałość. Matowe pokrycie stronic bardzo dobrze zapobiega odbijaniu się światła. Może nie wygląda tak efektownie jak błyszczące, ale nie zostają na nim ślady placów i zdjęcia przyjemniej się ogląda. Klejenie jest bardzo trwałe, kąt otwarcia wynosi 180 stopni, co pozwala na komfortowe przeglądanie. Stronice są bigowane na zgięciu co zapobiega ich niszczeniu i przeginaniu – składki są dwustronicowe, stanowią całość, dzięki temu zdjęcia przechodzące na drugą stronę wyglądają estetycznie i nie ma załamań psujących efekt. Istotna jest też wierność wysłanemu projektowi. Także trzeba bardzo uważać, ponieważ wszelkie popełnione błędy w układzie zostaną przeniesione w finalny produkt, za co oczywiście nie można winić drukarni.
Ostatecznie, projektowanie jest bardzo dobrze rozwiązane. Program jest lekki, nie instaluje żadnych śmieci. Mamy do wyboru wiele opcji, jednakże możemy też wszystko zaprojektować samemu od zera. Możliwe jest też zładowanie własnych ozdobników. Obsługa jest intuicyjna, łatwa i co ważne w języku polskim. Sam finalny produkt, jest trwały, solidny, wykonany estetycznie. Pakowany jest w specjalne ochronne koperty piankowe, więc dotrze do nas bez uszkodzeń mechanicznych spowodowanych transportem. Czas realizacji bardzo krótki co stanowi kolejny plus.

Możemy więc z czystym sercem polecić firmę Saal i jej produkty. 












poniedziałek, 7 listopada 2016

"Ku pamięci" - od słowa do Internetu.


Tytuł może trochę mylący ze względu na ostatnie święta, ale dziś będzie nie na temat naszych wspominek o  Ukochanych Zmarłych, lecz o tym jak  technika kształtuje naszą pamięć.
Inspiracja do tego wpisu był artykuł w Świecie Nauki z października 2016 Adrianny Ciążeli pt. "Internet wypiera ludzką pamięć" (Świat nauki 10/2016, s. 12). Amerykańscy naukowcy udowodnili, że wraz z rozwojem Internetu coraz częściej nie polegamy na naszej własnej pamięci, a korzystamy z witanych zasobów np. Wikipedii. "Chwila, chwila" pomyślałem " przecież ja to już gdzieś czytałem. Ba! teza wyjętą wprost z mojej pracy licencjackiej sprzed 12 lat.". Oczywiście w 2004 roku była to raczej śmiała ekstrapolacja myśli zaczerpniętej z eseju Herberta Marshalla McLuhana "Galaktyka Gutenberga" (McLuchan, E., Zingrone F. s. 140).
Kanadyjczyk ten znany jest przede wszystkim jako teoretyk komunikacji i wpływu technologii na nią, twórca pojęcia "Globalnej wioski", wraz z Alvinem Tofflerem i Danielem Bell'em uznany za jednego z ojców teorii społeczeństwa post-industrialnego.  Jako filolog interesował się głównie dziełami Jamesa Joyca.   
McLuhan w swoim eseju przedstawił tezę, ze wraz z rozwojem techniki, a dokładniej info-sfery, coraz więcej informacji poświęcamy materialnym nośnikom - dla uproszczenia uznajmy świat wirtualny za rodzaj materialnego nośnika- niż naszej własnej pamięci. 
Pierwszą rewolucją w przekazie informacji było wynalezienie mowy. Umożliwiała ona sprawne koordyowanie wysiłków grypy, przekazywanie informacji bierzących, jak i wiedzy potomnym. 
Kultury pierwotne opierały się wyłącznie na przekazach ustnych, ze względu na brak umiejętności pisma. Siła rzeczy cała skumulowana wiedza społeczności musiała być zapamiętywana, to co zostało zapomniane i w ten sposób nie przekazane następnemu pokoleniu, można było uznać za stracone.  Doskonały trening pamięci, znacznie gorzej z rozpowszechnianiem wiedzy. Przekazania zapamiętanych informacji w sposób słowny jest niestety nietrwałym i mało efektywnym rodzajem przekazywania informacji, ze względu na swój zasięg przede wszystkim. Poza tym pamięć pamięci nie równa. Ulotną jest i ograniczoną. Nie można też pominąć ludzkiej, całkowicie niezamierzonej,  tendencji do zniekształcania zapamiętanych informacji. 


Na ratunek przyszedł wynalazek pisma. Słowo pisane ma znacznie większy zasięg i trwałość niż ludzka pamięć.  Mam oczywiście na myśli wszelkie rodzaje notacji, nie tylko znane współcześnie książki, ale również wszelkiego rodzaju tablice kamienne/gliniane, zwoje,  węzełki, piktogramy itp. Zasięg? Dużo większy, wystarczy stworzyć wierną kopie lub kilka i w drogę. Trwałość? Dostępna ilość duplikatów, owszem podatna na celowe lub przypadkowe zniszczenie, diametralnie zwiększa szanse na przetrwanie zawartej informacji. Problemem jest konieczność, by odbiorca był w stanie odcyfrować zapis. W dawniejszych czasach umiejętność niezbyt powszechna a i teraz w wielu miejscach na świecie jest to niemożliwe. 


Jak to się ma do naszego problemu zapamiętywania? Otóż, możliwość utrwalenia informacji "zwalnia" nas z konieczności jej zapamiętania. Nie ma takiej potrzeby, skoro możemy w dowolnym momencie odnaleźć źródło i sobie odtworzyć to co nam potrzebne.  Też nie do końca. Musimy wszak pamiętać, lub dowiedzieć się, w jakim tomiszczu szukać. Druga kwestia jest przebicie się przez cały tekst, jeśli oczywiście wcześniej nie zaznaczyliśmy sobie odpowiedniego miejsca.  W późniejszych czasach wprowadzono bardzo przydatne indeksy. Nadal sporo zachodu, więc może lepiej zapamiętać? Owszem można i było to przez długi czas praktykowane. Nie mniej zapis zawsze był bardziej trwały i łatwiejszy do rozpowszechnienia i przekazania. Szczególnie, kiedy europejczycy wprowadzili do użytku chiński wynalazek ruchomej czcionki. Wprowadzenie tej technologii znacznie zwiększyło łatwość kopiowania informacji i przekazów, poszerzając w ten sposób jej zasięg. Iluminowane i przepisywane ręcznie manuskrypty są oczywiście dziełem sztuki, niestety ich skopiowane jest niezwykle czasochłonne i podatne na błędy kopisty. Ruchoma czcionka a  później matryce drukarskie znacznie zredukowały czas i wysyłek potrzebny na wytworzenie nowej kopii, jak również zmniejszyła prawdopodobieństwo błędu. Oczywiście jeśli do matrycy nakładu zakradł się chochlik drukarski i pojawił się błąd był on powielany we wszystkich kopiach. Materialna natura takiej kopii znacznie utrudniała korektę, wymagała opublikowania erraty. Oczywiście kolejne wydania umożliwiały skorygowane właściwego tekstu.  


Druk ugruntował z czasem swoja pozycje. Dystrybucja informacji z czasem przestała się ograniczać  do sfery religijnej i naukowej. Druk umożliwił rozpowszechnianie treści propagandowych, rozrywkowych, informacji na temat codziennych wydarzeń. Jego relatywnie niska cena pozawalała na coraz szerszy dostęp do wiedzy.
Na przełomie XIX i XX w. doszło do kolejnej rewolucji w przekazie jaka był wynalazek kina. Utrwalone na celuloidowej taśmie obrazy były znacznie bardziej czytelne i łatwiejsze w odbiorze dla masowego odbiorcy. Potem ruchome obrazki otrzymały dźwięk, a następnie kolor. Z czasem trafiły one pod strzechy, w postaci telewizora, jeszcze bardziej umasawiając odbiór informacji. McLuhan w swoim eseju postulował zaprzęgnięcie tego wynalazku w celach edukacyjnych. Jak się wszytko rozwinęło, wiemy doskonale.  
W tym samym okresie swoj rozkwit przeżywało również radno, do ndnia dzisiejszego pozostające jednym z naczelnych mediów, choć i ono uległo z czasem cyfryzacji z zmianie formy. 
Nie możemy oczywiście zapomnieć o pojawieniu się kolejnej formy utrwalania wiedzy, jaką był fonograf. 


Czas płynął, pojawiły się kolejne ułatwienia w zapisie. W sferze audiowizualnej pojawiły się magnetowidy, umożliwiające w domowych warunkach odtwarzanie dowolnej treści zapisanej na kasecie magnetycznej. Sfera audio również powitała ten nowy wynalazek, kasety powoli wypierały popularne dotychczas płyty winylowe. Oczywiście nie do końca. 
Informacja była coraz tańsza i bardziej dostępna. Druk, telewizja, VHS powalała na jej znacznie większa kumulacje niż do tej pory. Pamieć ludzka nigdy nie była w stanie przetworzyć takiej ilości informacji. Jednak dostępność, zwalniała nas z konieczności zapamiętywania coraz większej części danych. bardziej pożądana stawała się umiejętność analizy i syntezy danych, niż jej zapamiętania. 
Największa jednak dotychczas rewolucją było pojawienie się komputerów. Początki oczywiście były trudne, olbrzymie maszyny, zajmujące całe pomieszczenia, były niezwykle powolne  jak na dzisiejsze standardy. Z czasem ulegały miniaturyzacji, ich możliwości przechowywania i przetwarzania danych coraz większe. Już w latach 60-tych XX wieku pojawił się zalążek dzisiejszego Internetu. Wraz z nim filozofia zdecentralizowanej sieci komputerowej, niezwykle odpornej na uszkodzenia, trwalej i pojemnej. 


Popularyzacja tego medium w latach 90-tych XX wieku, stworzyła świat takim jak widzimy go dziś. Masowy i natychmiastowy dostęp do skumulowanej wiedzy zmienił człowieka po raz kolejny. Dziś wystarczy wpisać hasło w wyszukiwarce by znaleźć interesujące nas dane. Dostęp do wiedzy nigdy nie był tak łatwy.
W 2004 roku szerokopasmowy internet był już faktem, laptopy coraz bardziej dostępne i popularne,  istniał nawet radiowy internet choć był wolny i wadliwy, podatny np. podmuchy wiatru (nie żartuje, osobiście miałem takie problemy), acz posiadanie w kieszeni małego urządzenia umożliwiającego dowolny i nieograniczony dostęp do sieci i zawartych w niej informacji (lub oglądania śmiesznych kotków), w tamtych czasach nadal trącił science fiction. Dwanaście lat później dziwacznym wydaje się nie posiadanie takiego urządzenia.
Co to powoduje? Otóż według wspomnianego na początku artykułu, skoro dostęp do całości ludzkiej wiedzy mamy na wyciągniecie ręki, mniej mamy ochotę i odczuwamy potrzebę nauki i zapamiętywania. Nie dotyczy to jedynie wiedzy jako takiej, ale również spraw codziennych, jak np. numery telefonów do rodziny i znajomych. W efekcie smartfony i dostęp do Internetu stają się dla ans coraz bardziej niezbędne. Stają integralną częścią nas. Cytując McLuhana ”Człowiek, zwierzę wytwarzające narzędzia, czy to w postaci mowy, pisma czy też radia, długo zajmował się rozszerzaniem jednego lub więcej narządów zmysłów w taki sposób, że doprowadził do zakłóceń w funkcjonowaniu wszystkich pozostałych zmysłów i zdolności” (McLuchan, E., Zingrone F. s. 140).
W takiej sytuacji pamięć traci na znaczeniu, a coraz bardziej wymagane są umiejętności wyszukiwania pożądanych danych, ich rzetelnej, krytycznej analizy i syntezy. Jednocześnie upośledzamy nasze własne zdolności poznawcze z zakresu pamięci. Możliwe jest, że powoduje to osłabienie innych obszarów kognitywnych, takich jak wspominana zdolność do krytyki i analizy. 

Ogrom otaczających nas danych spowodował, że zaczęliśmy się nimi dławić. Internet jest potężnym narzędziem, jednak strasznie zaśmieconym. Dostępne w nim dane często nie podlegają krytyce i zasadom naukowego dyskursu.  To co stanowi jedna z podwalin i zalet ogólnej sieci komputerowej, czyli jej wolność i możliwość wypowiedzi każdego, jest tez jej największa słabostką.  Coraz szybszy rozwój techniki powoduje, że nie jesteśmy w stanie jej sprawnie zasymilować do naszego życia. Czyżby kolejny teoretyk, Toffler, miał racje i znajdujemy się w stanie "technoszoku"?

Temat, mimo ilości czasu jaki mu poświęciłem jnadal jest niewyczerpany i nawet moim zdaniem potratowany nieco po łepkach. Jeśli jednak pojawi się zainteresowanie, mogę postarać się dogłebniej naswietlić wspomniane kwestie.

Adam

PS.
Niniejszy wpis w żadnym razie nie pretenduje do miana naukowego opracowania. Starałem się co prawda być jak najbardziej rzetelny, nadal jest to jednak tylko wpis na blogu.

Źródła:

McLuhan, Marshall. 1962. "Galaktyka Gutenbrega" w: McLuhan, Eric. Zigrone, Frank. 2001. "McLuhan: Wybór tekstów" , s.136-209. Prószyński i s-ka.
Ciężala, Ariadna. Świat nauki 10/2016. s. 12, "Internet wypiera ludzką pamięć".





czwartek, 20 października 2016

"Ostatnia Powieść ze Świata Dysku"

Śmierć Sir Terrego Prachetta w zeszłym roku bez wątpienia wstrząsnęła jego fanami. Ten niezwykle popularny autor od lat zmagał się z Alzheimerem, mimo swej choroby cały czas pisząc. Pozostawił po sobie ponoć masę notatek dotyczących nowych powieści, które teraz nigdy nie zostaną ukończone. Udało mu się jednak dopracować, na tyle by była gotowa do wydania, jeszcze jedną książkę z cyklu Świat Dysku zatytułowaną „Pasterska Korona”. 
Zabierałem się do tej książki dość długo, mając świadomość, że kiedy ją rozpocznę, zakończy się w moim życiu pewien etap i będę musiał w pełni sobie uświadomić fakt śmierci jednego z moich ulubionych pisarzy. Miałem rację. Już pierwsze rozdziały uzmysłowiły mi, ze Prachett zdawał sobie sprawę z tego, że wkrótce spotka się ze Żniwiarzem. Nie będę zdradzał szczegółów fabuły, ale w moim odczuciu książka ta jest swoistym epitafium wspaniale podkreślającym cały dotychczasowy dorobek pisarza oraz pokazującym fanom, że Prachett był pogodzony sam ze sobą i gotowy na nieuchronne. Nie mniej kilkakrotnie z trudem przełykałem ślinę przez ściśnięte gardło. 
Fabularnie książka zamyka wiele wątków ze Świata Dysku, głównie Tiffany Obolałej, młodej czarownicy z Kredy oraz towarzyszących jej Nac Mac Feeglów. Przy okazji zakończone też zostają, w mniej lub bardziej ostateczny sposób, przygody pozostałych wiedźm przewijających się na stronach powieści Prachetta. Zostało też zaznaczone, że sam Świat Dysku wkroczył w nową erę, która już od jakiegoś czasu powoli acz nieubłaganie nadciągała. 
Wiem, ze Prachett pracował przed swoją śmiercią nad kilkoma innymi projektami związanymi z Światem Dysku i nie tylko. Jednak nie dane mu było tej pracy zakończyć. Nie mniej za każdym razem jak zatęsknię za jego poczuciem humoru, przenikliwością, czy po prostu za ulubionymi bohaterami, zawsze mogę sięgnąć po jedną z jego książek, stojących u mnie na półce. Dzięki temu, mimo tego, ze Terrego Prachetta nie ma już z nami, jednocześnie tak na prawdę nigdy nie odejdzie.

- Adam

poniedziałek, 10 października 2016

FajneRPG w Matrasie



Kilka dni temu FajneRPG podpsiało z siecią Księgarni Matras umowę, dzięki której ich produkty będą do kupienia w wybranych punktach. Listę można znaleźć TUTAJ.
Dostępne będą podręczniki do Adventurers! Edycji Roszerzonej, Wolsunga, podstawka do Savage Worlds oraz Starter, Księga zasad i Przewodnik po Westeros do Pieśni Lodu i Ognia – systemu opartego na prozie Georga R.R. Martina.
Niestety polskich edycji RPG z różnych przyczyn, nad którymi nie będę się teraz rozwodził, nie jest za wiele, warto więc wspierać każdą tego typu akcje. Szczególnie, że jeśli te podręczniki dobrze się sprzedadzą, można liczyć na powrót tego typu publikacji do księgarni, tak jak było to jeszcze kilka lat temu. Oczywiście, co ważniejsze, jest wtedy szansa na to, że wydane zostaną po polsku kolejne podręczniki i dodatki. Jako fani Savage Worlds i PLiO, trzymamy mocno kciuki za powodzenie.

Adam

wtorek, 4 października 2016

Futrzeniec 2.0


Praca w Ogrodzie wrze, a czas nadal nie jest z gumy. Jednak robimy wszystko co w naszej mocy by moc go zagospodarować w maksymalnym stopniu. Zamknęliśmy kilka  istotnych projektów, o jednym z nich w kolejnym wpisie, powoli przygotowując się do zasłużonego urlopu. 
Ponieważ zwalniamy tempo, dzisiejszy wpis trochę luźniejszy, czyli o naszych kochanych zwierzakach. W ciągu ostatnich lat kilka z nich nas opuściło, inne natomiast znalazły w Ogrodzie nowy dom. 


Artemida


Artemis za młodu na spacerku w lesie.

Pierwsza kicia w domu. Adoptowana z bydgoskiego schroniska. Od maleństwa wyjeżdżała do lasu, kocha wolność, ale jednocześnie musi mieć nad wszystkim pełną kontrolę. Czuje się bardziej człowiekiem niż kotem. Bardzo przeżyła to, że kiedy miała niespełna rok, pojawiła się w domu kolejna kicia – Szarada. Jest wyjątkową przylepą, kocha wchodzenie na głowę i skrzeczenie. Będąc wyjątkowo towarzyskim stworzeniem, nie odpuści żadnym wolnym kolanom, czy aktualnie używanej klawiaturze. Zawsze w centrum uwagi, obraża się, kiedy zostaje w bardziej stanowczy sposób odgoniona od klikania po klawiaturze lub myszce. Zje oliwkę lub prażoną cebulkę tylko i wyłącznie po to by udowodnić innym, że to ona dostała coś do jedzenia, więc jest ważniejsza od reszty. Mimo tego, ze jest już starszą, niemal 12-letnią, panią nadal zapalona podróżniczka i uwielbia spacery po lesie. Nie pogardzi jednak ciepłym kominkiem, przy którym można dobrze wygrzać brzuch. Co ciekawe mimo matuzalemowego wieku oraz widocznej nadwagi, zdrowie jej dopisuje i zdaje się, że długo jeszcze będzie nam towarzyszyć.


Ciężniczka Szarada



Szaradka uwielbia kąpiele słoneczne, choć ostatnimi czasy znowu zaczeła rozrabiać.
Kotka z rodzinnego domu, Córka Beti, wnuczka Pchełki. Prawdziwa księżniczka, która mimo swojej niesamowitej masy, każdą czynność wykonuje z niesłychanym wdziękiem. Fanka polowań i wierna strażniczka swych włości, postrach kretów i okolicznych psów. W domu orędowniczka pokojowych rozwiązań i filozofii Zen. Swoje rubensowskie kształty zawdzięcza niezliczonej ilości drzemek w ciągu dnia i nocy. Istnieją podejrzenia, że jej skrytym marzeniem jest być zawodniczką Sumo oraz że w  poprzednim życiu była nowoorleańską Mambo.
Niestety okazało się, ze koteczka ma chore serce, co zdaje się było przyczyną jej spokojnego nastawienia. Od kiedy jednak dostaje tabletki, rozrabia nieco bardziej, wspominając swoją młodość.
  

BoyKot

BoyKot na straży.

Inaczej Bełkot. Rudy Rumun, drobny złodziejaszek, który nie odpuści żadnej okazji by coś wykraść
i wyjeść. Z niesamowitym brakiem wdzięku wskakuje na blat, tłukąc przy tym wszystko, co stoi na drodze do upragnionej zdobyczy. Pojawił się u nas z warszawskiej Koterii. Od razu wiedział, że się wyprowadza – wszedł do transporterka i cierpliwie czekał, aż nowa rodzina skończy formalności. Jak żaden inny kot potrafi dawać prawdziwe całuski i uwielbia być noszony na rękach jak niemowlę – staje na dwóch łapkach by go wziąć na ręce, po czym się wygodnie rozkłada w ramionach bardzo głośno przy tym mrucząc. Będąc na dworze często bumsa i zawzięcie opowiada o swoich przygodach.


Dąbek vel Dąbi Ząbi


Dębaty uwielbia ganiane za patyczkiem i kąpiele, również błotne.

Pies w typie labradora. Wychowany praktycznie przez koty. Będąc szczeniakiem naśladował je śpiąc na parapecie, oparciu kanapy lub skacząc na maskę samochodu... Jest coraz bardziej kochany świadomie dążąc do doskonałości w oczach swoich kociarzy. Na widok najmniejszej nawet kałuży dostaje małpiego rozumu, uwielbia pływać i jeździć samochodem, najlepiej do lasu. Będąc klasycznym mięsożercą, jego ulubionym, przysmakiem jest... sucha bułeczka polana miodem. Jako jeden z niewielu psów ma własny samochód zwany Dąbkowozem, tak jak Artemida uwielbia podróże, nie ważne czy niedaleko do sklepu, czy gdzieś dalej do lasu.


Hobbit


Hobbiś i jego wspaniałe wibryski.

Koteł z hodowli. Wymarzony Norweg. Został zakupiony z pełną premedytacją by podziwiać kota z pełną listą klasycznych cech przynależnych tej rasie. Prawdziwy hrabia (Hobbinek von Lovinneck herbu Dobry Duch*PL) preferujący ciszę i niezachwiany spokój. Często wybiera się na wędrówki w znane tylko sobie miejsca i wraca kiedy ma na to ochotę. Na przytulanki czy czułości przychodzi tylko i wyłącznie wtedy, kiedy postanowi. Wyjątek od reguły to grzebyczek – na czesanie zawsze znajdzie czas w swym napiętym grafiku. Jest niezwykle inteligentny doskonale potrafi pokazać lub "powiedzieć" co dokładnie chce. Co więcej – nadał nam imiona. Adam - miaaauuuuuuaaaa, Wiktoria - mnia-miniaaa, dzięki czemu wiemy do kogo akurat się zwraca ;)
 

Hera

Kocilla Herka lustruje otoczenie

Maine coon (heineken vel maniacoon). Kicia z hodowli, która nie wyrosła na klasyczną piękność wagi ciężkiej, co jest wpisane w standard rasy. Jest to kotka o filigranowej budowie, z lwim pyszczkiem okolonym bujną kryzą. Jej zdezorganizowanie widać na każdym kroku – zarówno w gorączkowym zachowaniu jak i rozkojarzonym spojrzeniu trzpiotki kokieteryjnie zaczepiającej ukochanego Hobbita. Jej ulubioną zabawką jest sznureczek wyciągnięty z dresów, który lubi gonić i nosić po domu głośno i zwycięsko miaucząc. Tak naprawdę nie wie, czego chce od życia. To znaczy wie, ale już nie. To znaczy tak. Głaskać. Nie. Biegać. Jeść. Głaskać. Nie. Spać. Nie. Bum (ten upadek był oczywiście planowany). Jest przy tym straszliwie rozgadana. Jej pokaźna kita zdaje się być odrębnym, demonicznym bytem, zwanym Herkoogonem, istnieją podjedzenia że to właśnie on jest przyczyną kociego roztrzepania. Ostatnimi czasy upolowała swoją pierwszą żywą mysz. Ze względu na swoje roztrzepanie, nie jest kotem wychodzącym.

niedziela, 2 października 2016

Nowe logo, nowa strona

    Ostatnie miesiące obfitowały w zmiany, więc poszliśmy za ciosem i dokonaliśmy kolejnej, tym razem bezpośrednio związanej z Ogrodem.
    Zapewne zauważyliście nowe logo OW na początku tego postu. Koniec z tu-lipanem, nadszedł czas fiołków! Ale to tylko pierwsza z nowości. Po miesiącach wieczornej dłubaniny w kodzie, wielu przemyśleniach i przy nieocenionej pomocy Piotra Bochańskiego, powstała również nowa strona WWW. Od dziś ogrodowych gości witają nasze ukochane zwierzaki, mrucząc i radośnie szczekając. Ale uważajcie, to cwane sztuki, biegłe w sztuce manipulacji i żebrania o smakołyki. Jesteśmy tam również my, ukryci pod postacią naszych przybranych, totemicznych awatarów, pilnujemy i pielimy nasz Ogród  marzeń.
    Każdy projekt jest dla nas jak nowo zasadzona roślina. Na wzór ogrodników pielęgnujemy je, aby z nasion pomysłu wykiełkowały wizje, które ostatecznie wydadzą dojrzałe i soczyste owoce ciężkiej pracy. Z czasem ogród staje się pięknym miejscem pełnym wspaniałych idei. Stanowią one źródło inspiracji, kreatywności i radości, pozwalając nam w ten sposób na zregenerowanie sił oraz dając poczucie satysfakcji, której źródłem jest nasza praca. Przecież ogród ma być też miejscem wypoczynku i kontaktu z naturą, nie tylko odrabianiem pańszczyzny. Wszak zniesiono ją już dawno temu. Zaglądając do Galerii, możecie razem z nami cieszyć się i podziwiać magię Ogrodu Wyobraźni.
    Nasze wysiłki byłby jednak bezcelowe bez naszych klientów i współpracowników. Aby im podziękować i ich wyróżnić, umieściliśmy specjalny slider, który umożliwia zapoznanie się z działalnością naszych zleceniodawców.
    Mamy nadzieję, że nowe szaty Ogrodu się wam spodobają. Z pewnością nasz re-brandning jest dla nas powodem do dumy. Zapraszamy więc na wycieczkę po OW, tylko uważajcie żeby BoyKot nie ukradł wam kanapek. 

Adam
    
  
   

piątek, 16 września 2016

Chwalimy się!

Chcieliśmy się pochwalić prezentami, a tu się okazuje, że nie tylko nimi. Dostaliśmy świetne niespodzianki, które mogą się też okazać inspiracjami dla Was. M.in. dowodem na to, że karma istnieje jest skrzyneczka. Klasyczna drewniana kszynka. Rok temu nasi przyjaciele, Emilka i Igor, wypowiadali tą samą przysięgę. Od TWA, czyli od Daniela i od nas dostali Cudowną Skrzynkę Wielu Skarbów w której znalazły się niezbędniki każdego erpegowca - szlachetne trunki - whisky i wino oraz instrukcję obsługi młodej pary i karty. Los w odpowiedzi, dzięki Zaprzyjaźnionej Kwiaciarni, zafundował nam skrzynkę ze skarbami na każdy dzień. Nie sposób tego opisać, więc pokażemy:



Jako, że pan młody jest zaprawionym w bojach erpegowcem (to ten, co widzi świat przez różowe okulary) musiało być coś rpgowego. Dzięki chłopakom z Fajne RPG dostaliśmy na początek nowej drogi zestaw kulinarny, który ma być elementem zapalnym wspólnych wieczorów przy kartach, kościach i alternatywnych rzeczywistościach. "Beszamel" bowiem, o nim jest tu mowa, jest niecodziennym światem stworzonym przez Marka Starostę, w którym kulinaria przeplatają się z elementami klasycznego fantasy. Bo kto by nie chciał wcielić się rolę Kanapkowego Maga, na przykład ;) Zestaw składa się z podręcznika zawierającego opis zasad i świata oraz kart, na których umieszczono różnorodne przepisy. Żadnego z nich jeszcze nie przetestowaliśmy, ale zapowiada się pysznie.

Chcielibyśmy wymienić wszystko, m.in. ręcznie malowanego Anioła, wina, książki, śliczne świeczniki, niezwykle przydatny zestaw do fondue czekoladowego... kreatywną skrzynkę, kosz z dobrociami, śliczne dekoracje do zawieszenia, magnesy i obrazki... jednak tak najbardziej rozbrajające były kartki z gratulacjami. Nie tylko piękne, ale też z życzeniami napisanymi od serca. Chyba nie jest wstydem się przyznać, że rozczuliły nas do cna. Słowa i czyny mają najwięcej mocy. Najbliżsi rozbroili system słowami i nagraniem przełomowych momentów z naszego ślubu i wesela.

Wracając do tego, że nie tylko prezentami chcieliśmy się pochwalić, pokażemy nietypowe zdjęcia jak na Ogród Wyobraźni. Nie będą to koty lecz... ptaki! Podróż poślubna odbyła się z niezastąpionym przewodnikiem wycieczek Dawidem Kilonem - ornitologiem z zacięciem artystycznym. Wycieczkę zaczęliśmy na obrzeżach Bydgoszczy, a następnie pojechaliśmy do Ślesina. Ptaki udowodniły, że mają w kuprach cywilizację i będą żyły po swojemu, często korzystając na tym, co ludzie przemyślanie lub z przypadku im fundują. Szczęśliwie na straży stoi OTOP, a Rezerwaty i siedliska oznaczone programem Natura 2000 ma je dodatkowo chronić.

Widok na podbydgoskie stawy.

W oddali czaple białe oraz czapla szara w locie.

Czaple szare i białe – zdjęcie zrobione przez lunetę.


Czajki w locie.

Udało nam się też zaobserwować młodego bielika.

Były też kormorany.

Kruki postanowiły przepędzić bielika.

Rozbroiła nas sroka skrzecząca do orła i kibicująca krukom.

Czaple szare między krukami.


Mewa śmieszka.


Czapla biała w locie.


Jadłodajnia szczygłów na czarnym bzie.



Czapla szara.


Biegusy krzywodziobe.

Łabędzie w locie.








Czajki.

Dużo czajek.






Biegus krzywodzioby na wyżerce :)

Tak, czajek było bardzo dużo.







Powietrzny taniec.

Ilość czajek szła w tysiące. Niesamowity widok.






Tu biegusy zmienne i batalion.





Debeściaki ;)
Nasz nieoceniony przewodnik Dawid.
Oto i my, w koszulkach zaprojektowanych przez Dawida.
Dejf i jego opowieści z dziupli :)


Stadko łabędzi na największym stawie..








Oczywiście wszystkie podpisy zdjęć zostały stworzone tylko i wyłącznie dzięki Dawidowi. Sami byśmy nie dali rady sobie tego przypomnieć. Jedno jest pewne - frajda była niesamowita. Zupełnie inne spojrzenie na przyrodę.

Wiktoria & Adam